Ogłoszenia:
- Wszystkie linki zostały dodane do menu~ Mamy nadzieję, że wędrowanie po naszym blogu znów będzie dużo łatwiejsze :3

wtorek, 29 stycznia 2013

[APH] Czarne Skrzydła [Complete]

Seria: Hetalia
Pairing: USUK
Gatunek: Romans, shounen-ai
Ograniczenia: T (+13)
Ostrzeżenia: Mogłam odejść od charakterów postaci, za co z góry przepraszam! Również przepraszam za końcówkę, nie wyszła za bardzo x.X 


„Czarne Skrzydła

Czarne pióra, które tworzyły wspaniałe skrzydła, to pierwsze co rzucało się w oczy, przy tak zwyczajnej osobie. A może jednak nie… Tylko nieliczni mogli je zobaczyć, a mianowicie ci, których życie właśnie dobiegało końca. Tak, Arthur Kirkland, zwany również Anglią, był niczym innym, jak shinigami. Bogiem śmierci, który za zadanie miał zabieranie ludzi z tego świata. Jednak, był ktoś, kto również widział te wspaniałe, czarne skrzydła, a nie wydawało się, aby szybko nadszedł czas jego sądu ostatecznego.
Ten dzień był niezwykle nużący, kolejna godzina spędzona na spotkaniu międzynarodowym, sprawiła, że Alfred był już nie tyle co zmęczony, a niezwykle głodny. Na szczęście jego udręki nastał kres, gdyż wybiła pora na lunch i wszyscy przedstawiciele państw wybierali się coś zjeść, no prawie… Anglia znów siedział przy stole, popijając swoją ukochaną herbatę: Earl Grey i przeglądając kolejne dokumenty. Wyglądał, tak jak zawsze, jednak on - wspaniały Hero,  widział doskonale pierzaste skrzydła. Właśnie one zastanawiały Amerykę najbardziej, w końcu jak nikt inny nie mógł tego zauważyć?

- Hej, Anglio – zaczął, patrząc na niego, ten zaś niechętnie podniósł wzrok znad papierów.
- Czego chcesz, Ameryko, przecież pracuję! – odpowiedział zaraz i znów napił się herbaty.
- Chodźmy coś zjeść! – zerwał się z krzesła samozwańczy Super bohater i podbiegł do swojego dawnego opiekuna. – Come on, England! – dodał po chwili, poprawiając swoje okulary.
- Ile razy mam powtarzać, że pracuję?! – warknął zły Arthur, nie przepadał za tym jego dziecinnym nastawieniem. Ostatecznie podniósł wzrok znad dokumentów i spojrzał na swego byłego wychowanka. – Niech będzie… - westchnął, widząc, że ten zaczął robić tzw. „szczenięce oczka”.
- Oh yeah! – krzyknął tamten uradowany i nie czekając dłużej, pociągnął Anglię ze sobą. Chwilę później siedzieli już przy stoliku w ubóstwianym przez Amerykanina McDonaldzie. Niebieskooki zajadał się już chyba trzecim z rzędu hamburgerem i przy okazji opowiadał o jakiejś grze z gatunku horror, w którą to ostatnio grał, oczywiście z pełnymi ustami. Arthur zaś tylko popijał swój koktajl, starając się słuchać opowieści towarzysza. Jednak cały czas wodził wzrokiem po pomieszczeniu i uważnie lustrował ludzi siedzących przy stolikach. Przez to kim był, nad głowami niektórych osób widział klepsydrę, w której piasek był bliski przesypania się, był to znak, że ich życiu został tylko jeden, może dwa obroty klepsydry, zaś jeśli piasek był czerwony, to były ich ostatnie chwilę, dopiero wtedy ludzie widzieli jego skrzydła.
- Enffland! Nie sluffasz mnie! – powiedział nagle Alfred, znów mając pełne usta. Dopiero te słowa zwróciły na niego uwagę Anglii.
- Nie mów z pełnymi ustami – odparł zaraz i uważnie mu się przyjrzał, nad jego głową nie było klepsydry, co dawało pewność Anglikowi, że ten jest bezpieczny, tak samo, jak reszta krajów.
Od ostatniego spotkania tych dwóch anglojęzycznych krajów minął już prawie miesiąc. Przez ten cały czas Alfred F. Jones nie mógł zapomnieć o dziwnych skrzydłach, które uczepiły się Arthura. Co najciekawsze zdawało się, że cała reszta personifikacji państw nie zwracała na to uwagi. Teraz właśnie też nad tym rozmyślał, jednak wyciągnął go z tego dzwonek do drzwi. Zaraz odłożył pada do PS3 i poszedł otworzyć, cały czas pijąc swoją coca-colę. Kiedy otworzył drzwi, zaczął wyglądać, a nikogo nie widząc, miał zamiar zamknąć drzwi.
- Ameryko, to ja – odezwał się nagle głos.
- Kto? – powiedział Hero, rozglądając się dokoła.
- Kanada – westchnął cicho głos, a przed oczami Alfreda pojawił się jego brat, który jak zwykle trzymał małego, białego niedźwiadka na rękach.
- A! Właź, brachu! – krzyknął zadowolony i go wpuścił, zaraz wrócił do salonu i rozsiadł się na kanapie. Po chwili dołączył do niego Matthew. Przez chwilę siedzieli w ciszy.
- A-Ameryko, mógłbyś przestać w to grać – Kanadyjczyk przerwał ciszę.
- He? – gospodarz spojrzał w jego stronę, a po chwili wyłączył grę. – Co cię do mnie sprowadza? – zapytał wesoło, jak to na niego przystało.
- Po prostu wpadłem cię odwiedzić – przyznał tamten zaraz, a biały niedźwiadek spojrzał na niego.
- Kto? – zapytał zwierzak ospałym głosem.
- Kanada – odrzekł Matt, widać było, że był przyzwyczajony do tego.
- Ok, hm… Czy podczas konferencji nie zauważyłeś czegoś dziwnego u England? – zapytał gospodarz, to męczyło go od dawna, więc chciał z kimś o tym porozmawiać.
- Nie… Anglia zachowywał się jak zawsze – powiedział po chwili jego gość i nieco mocniej przytulił niedźwiadka.
- Ale w wyglądzie – poprawił się Alfred.
- … Jego brwi były ciut bardziej krzaczaste? – zapytał, zerkając na brata.
- Nie! Nie widziałeś jego czarnych skrzydeł?! – krzyknął Amerykanin i niemal nie wylał swojej ukochanej coli. W tym momencie delikatny uśmiech, który widniał na twarzy Kanadyjczyka, po prostu zniknął. Nastała chwila bardzo nieprzyjemnej ciszy.
- Anglia nie ma skrzydeł – powiedział w końcu Matthew, co niemal nie doprowadziło do szoku jego brata.
- Przecież miał ostatnio! Takie czarne, pierzaste! – krzyczał wręcz, chcąc pokazać, że ma rację, zaś jego mina była tak wykrzywiona w grymasie zdziwienia i przerażenia, niczym jakby zobaczył ducha.
- Nie miał, Ameryko… - zapewnił go Kanada. Dalszą konwersację przerwał kolejny dzwonek do drzwi. Nieco rozdrażniony Amerykanin podszedł do nich i był gotowy nimi trzasnąć, kiedy zobaczył w nich Arthura. „O wilku mowa” przeszło mu przez myśl.
- Mogę zostać, Ameryko? Jest już późno, a samolot mam jutro po południu, zaś do hotelu jest dość daleko – zaczął tłumaczyć się Brytyjczyk, a po chwili wszedł do domu. Alfred dokładnie zlustrował go wzrokiem, znów doskonale widział jego czarne skrzydła, które niezwykle pięknie przypasowywały się do jego postawy.
- Ameryko – powtórzył się zielonooki, stojąc i patrząc na niego uważnie.
- Oh… Y-yes – odrzekł ten i zamknął za nim drzwi. Skierował swe kroki do salonu, zaś nowy gość do kuchni.
- Masz herbatę? – było słychać pytanie, na które w tym domu była tylko jedna odpowiedź.
- No! – właśnie to ona, wypłynęła z ust gospodarza. Chwilę później do salonu dołączył Arthur, który początkowo nie zauważył Kanady.
- O, Kanado, jesteś tutaj – powiedział ze spokojem i usiadł wygodniej na fotelu.
- Widzisz jego skrzydła? – zapytał szeptem Amerykanin, gdyż sam widział je doskonale, pięknie rozpostarte, jakby gotowe do lotu. Niestety Kanadyjczyk pokręcił tylko głową, w jego oczach Anglia był taki jak zawsze, ubrany w białą koszulę, zielony garnitur i wysokie, ciemne buty.
Następnego dnia Kanady już nie było, wyszedł wczesnym porankiem, gdyż był umówiony ze swoim przyjacielem – Kubą. W wielkim domu został tylko Ameryka, wraz z Anglią. Teraz, jak gdyby nigdy nic, siedzieli i jedli razem śniadanie, niczym za starych, dobrych czasów.
- Powinieneś mieć w domu herbatę, a nie tylko kawę, ona szkodzi na zdrowie – burknął niezadowolony Arthur, popijając czarny, mocno kofeinowy płyn, nigdy nie był wielkim fanem kawy, w przeciwieństwie do swojego wychowanka.
- Enffland, pffesacasz… - burknął tamten, zajadając się naleśnikami, których na szczęście narobił Litwa, zanim opuścił dom wraz z Kanadą. Brytyjczyk zmrużył swoje krzaczaste brwi, ten nigdy się nie nauczy. Kiedy skończył jeść, wstał od stołu z zamiarem posprzątania po sobie. W tym czasie wzrok gospodarza był utkwiony tylko i wyłącznie w czarnych skrzydłach. Był ciekawy, czy może ich dotknąć, chciał wiedzieć, jaka jest ich faktura. Bez większego namysłu wyciągnął rękę, już prawie ich dotykał, kiedy to Brytyjczyk odwrócił się do niego przodem.
- Co ty wyprawiasz? – zapytał, patrząc na niego dość surowym wzrokiem.
- Nic – odrzekł Ameryka, był nieco zawiedziony, że mu się to nie udało. Chwilę później, wszystko zostało sprzątnięte ze stołu, zaś każdy z nich zaczął zajmować się sobą. Anglia rozsiadł się w fotelu i zaczął czytać jakąś książkę, najwyraźniej nie zwracał uwagi na otoczenie. To właśnie było okazją dla Alfreda, już nawet miał plan. Postanowił zajść go od tyłu i przytulić, wtedy będzie mógł zanurzyć nos w tych czarnych piórach. O ile pomysł wydawał się być genialny, to wykonanie zaczęło sprawiać problemy. Ameryka cichaczem zakradł się za fotel, a potem z zaskoczenia rzucił się na Arthura. Kiedy tylko go objął, ten podskoczył przestraszony, wypuścił książkę z rąk i w geście samoobrony uderzył go z całej siły łokciem.
- C-co ty wyprawiasz, idioto?! – krzyknął, będąc teraz nieco zażenowany. Gospodarz zaś trzymał się za obolałe ramię i pojękiwał niezadowolony, na szczęście trafił tylko w nie.
- Boli! – burknął zaraz oburzony.
- Bo się na mnie rzucasz bez powodu! – odrzekł Brytyjczyk, a na jego policzkach pojawił się rumieniec zażenowania. Alfred też zauważył, że skrzydła chłopaka, jakby opadły.
Czarne pióra, tylko o nich potrafił myśleć Alfred, z każdym dniem coraz intensywniej, coraz zapalczywiej. To stało się jego marzeniem, które zdawało się być tak odległe, kiedy patrzył na Arthura z drugiego końca sali konferencyjnej. Ostatnio tak dawno nie miał okazji przyglądać się mu z taką uwagą, nawet nie zauważył, jak skończyła mu się cola!
- Towarzyszu Ameryko, nie siorb – usłyszał głos Rosji, wraz z akompaniamentem uderzania kranem o dłoń. Teraz Amerykanin nawet nie odważył się spojrzeć w tamtą stronę, zaraz odłożył pusty kubek, to był lepszy pomysł, niż narażać się Ivanowi. Dopiero teraz zorientował się, że Ludwig cały czas o czymś, pewnie ważnym, mówi. Niestety zainteresowanie Alfreda tym było równe zeru, znów zaczął uważnie przyglądać się Arthurowi, nie tylko skrzydłom. Wtem zauważył na jego koszuli czerwoną kroplę. Zamrugał kilkakrotnie, czy to była… krew? Nie możliwe, przecież to nie mogła być ona, pewnie wino… Ale, Brytyjczyk raczej pija swoje Ale, niż francuskie wina, więc…
- Ameryko! – krzyknął po raz kolejny Niemcy, tym razem niezwykle mocno uderzył ręką w stół, że też nikt go nie słucha w tak ważnej sprawie!
- C-co? – zapytał okularnik, podskakując na krześle, nie spodziewał się, że będą coś chcieli od niego.
- Czy się zgadzasz? – zapytał wymijająco german, chciał sprawdzić, czy ten może cokolwiek usłyszał.
- A-ale co… A ten, tak, zgadzam się – odrzekł nieco zażenowany i podrapał się po głowie. Wiedział, że to może być coś normalnego, skoro mówił o tym Niemcy, więc raczej nie powinien martwić się tą pochopną decyzją. 
Dopiero, kiedy nastał wieczór, zmęczone kraje rozeszły się, widać było, że dzisiejsza dyskusja naprawdę ich wykończyła. Już chyba nie po raz pierwszy w Sali konferencyjne j został tylko Alfred wraz z Arthurem. Ten pierwszy ostatecznie odważył się wstać i podejść do byłego opiekuna.
- Czemu je masz? – zapytał głucho, już nie chciał knuć teorii spiskowych, chciał poznać prawdę, to go naprawdę interesowało.
- O czym ty mówisz? Jestem zajęty, głupku – burknął tamten w odpowiedzi i wrócił do zapisywania czegoś na papierze. Ameryka zaintrygowany, zaraz spojrzał na kartkę. „Wiek: 42 lata, Powód Zgonu: Samobójstwo, Problemy Rodzinne: Tak”, to widniało na karcie obok zdjęcia jakiegoś mężczyzny, jakby Arthur pisał jego nekrolog.
- C-co to jest?! – krzyknął nieco przestraszony Amerykanin, na co zielonooki zerwał się z krzesła.
- Stupid! Nie czytaj moich papierów! – krzyknął wściekły. Zaraz zaczął zgarniać swoje papiery, nim się ktoś obejrzał, ten był gotowy do opuszczenia sali.
- Chyba mam prawo wiedzieć, o co chodzi! – warknął Alfred i złapał za papiery towarzysza, w efekcie czego rozsypały się po ziemi. Teraz Amerykanin mógł podziwiać niezliczoną ilość takich właśnie nekrologów należących do innych ludzi. – T-ty… Jesteś grabarzem? – zapytał, mrugając kilkakrotnie. Arthur jednak nie odpowiadał mu, gdyż pośpiesznie zbierał swoje dokumenty. W tym momencie Amerykanin postanowił mu pomóc, zaraz schylił się i zaczął zbierać wszelkie nekrologi. Kiedy skończył, oddał wszystkie i korzystając z okazji dotknął jego czarnych skrzydeł. W dotyku były równocześnie miękkie, delikatne, co twarde i szorstkie.
- P-przestań! – krzyknął nagle Brytyjczyk i odsunął się tak gwałtownie, że niemal po raz kolejny nie rozsypał papierów, a na jego policzkach pojawił się rumieniec. Takiego zachowania nikt by się nie spodziewał, jednakże rozbawiło ono Alfreda.
- Czym jesteś? – zapytał, zbliżając się do niego i kładąc dłoń na jego ramieniu, to pytanie mąciło jego umysł już od jakiegoś czasu.
- Nie powinieneś ich widzieć… – szepnął tamten i odwrócił wzrok, jakby się wstydził tego kim jest. Ameryka chciał otrzymać konkretną odpowiedź na pytanie. Zaraz przytulił zielonookiego, uważając na jego skrzydła.
- Ale widzę… - szepnął mu do ucha. – Czym jesteś?
- Bogiem Śmierci… - szepnął niechętnie Arthur, nawet nie próbował się wyrywać, grzecznie wtulał się w tors towarzysza, który teraz znieruchomiał. Alfred był po prostu w szoku, nie potrafił zrozumieć tych słów. – Wiem, że teraz odwrócisz się ode mnie… - kontynuował shinigami. Dopiero te słowa wyrwały Amerykę z wstępnego szoku.
- Nie, nigdy tego nie zrobię, za długo zastanawiałem się nad tymi skrzydłami – szepnął i nakierował jego podbródek na siebie. Teraz patrzeli w swoje oczy, milcząc. Nie potrzeba było już niczego, aby ich usta odnalazły drogę do siebie. Nie było czasu też na więcej pytań, w końcu Alfred poznał prawdę, a Arthur znalazł kogoś, komu może zaufać i to było najważniejsze.


Proszę, jak ja dawno niczego z Hetalii nie pisałam o.O No bo po co pisać PW, lepiej siedzieć i się obijać, przy okazji czytając jakieś fanficki z tejże serii xD Ale mniejsza, wyszło, jak wyszło... Nie jestem zadowolona z zakończenia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Małe zasady
- Komentować może każdy, nawet użytkownik anonimowy
- Weryfikacja obrazkowa jest wyłączona
- Odpowiadamy na komentarze, jeżeli istnieje taka możliwość (Czasem na krótkie komentarze nie da się odpowiedzieć)
- Jeżeli nie zastosujesz tzn. "chamskiej reklamy", możesz umieścić link do swojego bloga w komentarzu (Chamski spam będzie usuwany)

Haruhi Suzumiya